29-12-2021 eKurier | Kultura
Pożegnalne przedstawienie Anny Augustynowicz

Koncert polski na mgłę i demony

Koncert polski na mgłę i demony
Fot. Piotr NYKOWSKI

My też znajdujemy się na pokładzie tego samolotu. Wiemy o tym od pierwszej sceny. A i przed rozpoczęciem przedstawienia, w które wkraczamy - witani przez Inspicjenta Lotu (Grzegorz Falkowski) - zajmując miejsca naprzeciw aktorów o wymalowanych kredą trupich twarzach, ubranych w czarne, na poły uroczyste, na poły trumienne kostiumy. Oni już siedzą przed nami, na teatralnych, a zarazem lotniczych fotelach, na jakich siedzimy i my, widzowie.

Anna Augustynowicz inscenizując Odlot, poemat dramatyczny, w którym wśród postaci znajdują się właśnie Widzowie, sama też niejednokrotnie po ten zabieg reżyserski sięgała, zacierający granicę między sceną a widownią. Rezygnowała z proscenium, sytuowała widzów na scenie, albo usadawiała aktorów na miejscach dla publiczności. Chyba jednak nigdy nie osiągnęła tak mocnego efektu jak teraz. Czyniąc z nas, widzów, nie tylko współuczestników wydarzeń, ale i wspólników. Tego lotu i przedstawienia, w którym żyjemy.

W tej rzeczywistości, która jest nierzeczywistością. Wyłaniającą się z mgły, śnieżno-krwawego obłoku, gęstego tumanu, w którym los pasażerów Sławnych Linii Lotniczych Dawne Bohatery, nasz los, przenika się z losem załogi samolotu, na którego pokładzie się znajdujemy…

Nietrudno się domyślić, o jaki samolot, lot i odlot chodzi. O katastrofę smoleńską. Drażliwy temat? Zbyt bolesny? Za świeża rana?

Naprawdę? Już ponad dekadę po?

* * *

W posłowiu do Odlotu Zbigniewa Fajfera (2019) - książki wydanej z edytorskim kunsztem i rozmysłem typograficznym, jako że autor to ceniony teoretyk i praktyk poezji eksperymentalnej - Dariusz Kosiński, znakomity teatrolog, antropolog kultury, zawarte w tych pytaniach wątpliwości umieścił już w tytule: Czy można robić z katastrofy teatr? I choć uruchomił nim wszystkie obecne w nas obawy, to odpowiedział na nie jasno: nie w Odlocie problem, a w tym, że „teatr z katastrofy robi się nam i nami nieustannie".

Natomiast dramat poetycki Fajfera powstał właśnie jako odpowiedź na ów teatr „robiony nam i nami" w przestrzeni publicznej, ale też w naszych domach i sercach. Odpowiedź ostra, można rzec - prowokująca, lecz nie dla pustej prowokacji; to raczej wyzwanie postawione przed nami, jak lustro.

Kosiński ma dla relacji między tekstem a odbiorcą porównanie inne, można rzec… uderzające. Wychodząc od cytatu ze Słowackiego: „Duchowi memu dała w pysk, i poszła" (Fantazy), dowodzi, że Odlot jest właśnie takim policzkiem, ale wymierzonym nie nam, a „naszemu duchowi" - narodowemu, czy może raczej wspólnotowemu. Jest też oczekiwaniem na naszą reakcję. Ale czy stać nas jeszcze na nią? A jeśli, to na jaką?

Staruszek z Orderami (Wiesław Orłowski), jeden z pasażerów lotu-odlotu, wykrzykujący co jakiś czas z furią: - „Jak ja ich nienawidzę!" - czy to aby nie nasz własny, jakże popularny refren? - czyni z owego zawołania wstydliwą parodię współczesnych polskich fobii i emocji. W których nie liczy się już kogo nienawidzimy (bo mówiąc „ich" każdy ma na myśli innych), ale nienawiść sama. Samonapędzająca się i samoośmieszająca, gdy pretensje do „nich" („I na co są te kłótnie, na co? W łyżce wody jeden drugiego by utopił!") zmieniają się w odlotowe pragnienie odwetu. „Ani strzału nie są warci!" - woła Staruszek, który leci wraz z nami, a może i w nas mieszka…

Niełatwo o tym zapomnieć, bo przedstawienie Augustynowicz i Fajfera - choć bezkompromisowo ukazuje polskie mity i demony żywiące się tą właśnie narodową, patriotyczną traumą - nie jest wcale politycznym kabaretem, z którego „druga strona" może wyłuskać wygodne dla siebie cytaty i poglądy.

Owszem, to rzecz o zmorach, które nas duszą, bo - jak maki pod Monte Cassino - że odwołam się przewrotnie do jeszcze jednego pięknego polskiego mitu - z polskiej wzrosły krwi. W Odlocie przywołuje się ich wiele - tych mitów i zmór - są tu bohaterowie bitew (zwykle przegranych), historycznych triumfów, które były raczej zgonem, ofiary prześladowań, postaci z dramatów (romantycznych!), herosi z pomników, które równie chętnie wznosimy, co burzymy, przeklęci święci z ołtarzy zdjęci…

Ale to również rzecz o poczuciu wyższości (wśród bohaterów poematu-dramatu jest spersonifikowana… Idea Zadartego Nosa), pozwalającym nam patrzeć z góry na tych, co „zbyt polscy", odziani w narodową konfekcję, ogłupieni tramtadracją, ciemnogrodzcy.

Na pokładzie samolotu do Smoleńska byli zapewne i jedni i drudzy, a ten samolot - metafora Polski - wciąż leci…

* * *

Anna Augustynowicz wydobyła z tekstu Zbigniewa Fajfera akcentując - słowem, muzyką, ruchem - wszechobecny w nim rytm, wir powtarzalności, chocholego tańca; to on sprawia, że poetycki zapis, na pozór niezborny, chaotyczny w licznych bujnych wizjach (i rewizjach!), objawiający się w dziesiątkach cytatów, kryptocytatów, postaci i wcieleń, nabiera spójności i teatralnego kształtu. Tak właśnie, jakby na scenę - tylko na scenę - był pisany.

Skojarzenie z Dziadami Mickiewicza - które skądinąd mocno są u Fajfera obecne - nie jest tu wcale na wyrost. Dziady też były przecież pisane nie-dla-teatru, czyli dla teatru, który w ich czasach nie był możliwy. Mickiewiczowska otwartość poematu Fajfera na przestrzeń teatralną - sceniczną i symboliczną - pozwala inkrustować go, dopełniać; dając inscenizacji głęboki oddech.

Anna Augustynowicz znalazła zresztą w Odlocie to, czego sama przez lata szukała w swej relacji z polskim romantyzmem; przede wszystkim poprzez Wyspiańskiego. Nie bez kozery więc w swoim nowym przedstawieniu (z racji okazji, z której zostało pokazane - dokładnie w trzydziestą rocznicę pierwszego spektaklu jaki Augustynowicz zrobiła we Współczesnym i na zakończenie jej pracy dyrektorskiej w tym teatrze - też na swój sposób symbolicznym) odnaleźć można echa jej dawnych inscenizacji: Wesela, Wyzwolenia (głównie warszawskiego, choć szczecińskiego też), Akropolis

Tak też pewnie traktować można udział w spektaklu dawnych współpracowników Anny Augustynowicz - aktorów i realizatorów tamtych przedstawień. Oczywiście, to także serdeczny, przyjacielski gest reżyserki wobec nich; gościnne występy Grzegorza Falkowskiego, Wojciecha Brzezińskiego, Ireny Jun, Bogusława Kierca mogą się więc w tym kontekście wydawać jakimś „benefisowym" bonusem. Ale nim nie są.

To raczej autocytaty, znaki - wspólnotowe i rozpoznawcze, bo prowadzące Augustynowicz przez jej drogę twórczą, ów lot nad Polską, że powiem wysokim tonem; w końcu przecież wysokość jest znakiem rozpoznawczym lotu. I odlotu właśnie.

Wszystkie te przypomnienia - potraktowane zresztą z dystansem na ogół, a czasem też z autoironią - nie tylko przez tekst, ale i elementy scenografii (schodki dla Konrada z Teatru Powszechnego), choreografii - drobiony krok zbiorowego „tańca" z Wesela (autor ruchu z tamtego spektaklu - Zbigniew Szymczyk - przygotował też choreografię Odlotu, a i sam pojawił się na telebimie - wprost z Wrocławia - w jednej z ról), czy opracowania muzycznego (i tym razem - jak w tamtych Wyspiańskich - jest ono dziełem Jacka Wierzchowskiego) - nie są jednak reżyserskim mrugnięciem okiem, że niby wiemy, rozumiemy, pamiętamy; przeciwnie, wpisują się w tkankę tekstu tak mocno, jakby się weń wżerały; wiecznie obecne w polskim myśleniu.

* * *

Przedstawienie zaczyna się zresztą Wyspiańskim ze spektakli Augustynowicz: Wojciech Brzeziński - „na żywo" w telebimie - z Warszawy - jako Stańczyk z Wesela - dialoguje z Dziennikarzem (Grzegorz Falkowski), po czym ich prowadzona niby to lekko, utkana z cytatów rozmowa, przechodzi w głąb spektaklu, w którym jest i dramat Konrada, próbującego się wyrwać z trupich objęć Wieszcza, ale i w Wyspiańskim spętanego Łańcuchem Biało-Czerwonym (to też jedna z personifikacji poematu-dramatu).

Ale to, co u Fajfera było tylko znakiem, słowem - rzuconym mimochodem - jak kruszyna chleba - przybiera tu niekiedy formę dostojną, przechodząc w Norwidowe „Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba, podnoszą z ziemi przez uszanowanie…". Tyle że Irena Jun (na ekranie tylnej projekcji - ale w wielkim zbliżeniu) mówi ów wiersz z ogromną, wzruszającą prostotą.

Czyż to nie czytelny znak - przekazany nam przez autorów Odlotu - że źródło, z którego pijemy, nie jest samo w sobie brudne i zatrute, to my sami je zanieczyszczamy - swoim narcystycznym odbiciem - gębą Prawdziwego Polaka, Szczerego Patrioty, Autentycznego Demokraty… Tęsknota z poetyckiej modlitwy Norwida przenika zresztą przedstawienie jako tęsknota bardzo współczesna - do „tego kraju" właśnie, tego, który utraciliśmy, który tracimy co dzień, nie z winy „naszych winowajców", wrogów-sąsiadów, a z win własnych.

Takich momentów refleksji jest w szczecińskim przedstawieniu wiele.

Ale tytuł poematu i spektaklu jest przecież wieloznaczny. Odlot to przecież także obecny w dzisiejszej polszczyźnie „pełny odlot". Szaleństwo, zabawa, brak zahamowań.

Nic więc dziwnego, że mówi się w nim nie tylko słowami Wielkich Polaków (a jeśli, to kpiąco przekręcanymi) i Wysokim Stylem (jest i taka personifikacja); przeciwnie, język przedstawienia jest żywy, czasem brutalny, przesiąknięty humorem - czarnym, bezkompromisowym - i klimatem parodii. Bogactwo cytatów i nawiązań staje się okazją do wywoływania duchów kultury… Śpiewa się piosenki Anny Jantar (Tyle słońca w całym mieście), wyrykuje radośnie te biesiadne (Przepijemy naszej babci domek cały…), przypomina hity Najbardziejszego Barda (Mury), ale i rosyjską pieśń wojenną Ech, ta droga… - pięknie skądinąd wykonaną przez Annę Januszewską.

Tyle że „ta droga" - kto pamięta słowa, wie: „tonie we mgłach…", a owe mgły - wiadomo - to mgły, w które nas zdradziecko wprowadzili Oni (jest tu i Ona - Wieża Kontroli). Ruskie bluzgi kontrapunktują więc raz po raz z polską poezją… Taki refren. Powracający - razem z mgłą - temat przewodni. Bo przedstawienie jest też swego rodzaju utworem muzycznym - nie tyle ze względu na obfitość muzyki, ile przez swą formę bliską precyzyjnej kompozycji.

* * *

Augustynowicz - wraz z całym zespołem artystycznym (oklaski dla aktorów!) - po mistrzowsku „orkiestruje" tekst oraz wszystkie działania sceniczne. Są w jej przedstawieniu chóry (czasem dosłowne, czasem sprowadzone do połączonych zaśpiewów liturgii albo do zbiorowego skandowania), są i fragmenty solo (monologi Konrada, także z didaskaliów tworzone, a zwłaszcza wiersze-monologi postaci granej przez Bogusława Kierca - na czele z Widokiem z usypanego wzgórza i rozpoczynającym go wersem: „mój przyjaciel przeprowadził się na ulicę Smoleńsk…"), ale jest też przenikający całość motyw. Motyw drżenia, dygotu, którym samolot - mocniej w czasie turbulencji, słabiej podczas innych chwil w powietrzu - przekazuje swoim pasażerom, nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy śpią.

Podrygujące zmiennym, wibrująco transowym rytmem głowy w lotniczych fotelach - osób dramatu, aktorów, ale też naszych alter ego - przypominają nam, że i my jesteśmy na pokładzie.

To do nas - na nas - krzyczą, gdy się zbudzą - wbijając w nasze głowy program: „szkaplerz - szkoła - strzelnica!" - albo ostrzegając nas przed Złem: „pierdel! - gender! - burdel!" - kukiełki narodowej szopki, w którą chwilami zmienia się - wszak wszyscy jesteśmy z Wyspiańskiego! - scena.

Unde malum? - łaciński wytrych do odwiecznej, przez wszystkie religie i filozofie stawianej kwestii „skąd Zło?" - to pytanie pojawia się i w Odlocie. Ale jak wiele innych - w cudzysłowie, nawiasie, ze świadomością, że stawiający to pytanie sami na ogół stawiają się poza owym Złem.

Odlot trzeba zobaczyć. Usłyszeć i przeżyć. Po swojemu. Ale też i po wspólnemu. Kto jednak będzie szukał w tym przedstawieniu grepsów i aluzji do współczesności - zawiedzie się. Autorzy przedstawienia usunęli zresztą z tekstu wiele zakurzonych znaków czasu (a byli w nim np. raper-poseł Scyzoryk i poseł-były Rokita z zabawną skądinąd od-lotową kwestią: „Ratunku! Niemcy nie piją!"). Owszem, „kto ma słuch, niech słucha" - jest tu choćby bojowe zawołanie: „Na kot! Na koń! Na biały słoń!" - ale siłą inscenizacji jest jej ponadczasowość. Przerażająca w gruncie rzeczy. I w gruncie ziemi - pasie lotniska - na ekranie tylnej projekcji - do którego zbliżamy się, zbliżamy się wciąż, przeżywając (?) tę samą katastrofę.

* * *

Do przedstawienia dołączono song zatytułowany - jakże wymownie - Na granicy podłości. Wykonuje go z surową powściągliwością Wojciech Brzeziński. Tak, tu można znaleźć aktualność prawie dosłowną, ale boleśnie uniwersalną: „Cierniowym drutem karmicie / tych, co proszą o wodę / i kłamiecie, że na to / macie naszą zgodę" I dalej, dalej (jak w Bema pamięci rapsodzie żałobnym, bo i on tu oczywiście powraca), aż po żałobne post scriptum: „Jeszcze nie Polska umarła, to zdycha solidarność, marność nad marnościami, bez niej wszystko marność".

Żałobne? A może właśnie niosące nadzieję?

Ja z tego przedstawienia wyszedłem z nadzieją. Nie tylko dlatego, że otwiera je i zamyka niewidoczna, a połączona „długim, namiętnym pocałunkiem" para. Ale dlatego, że takie przedstawienia powstają.

Dziękując za nie Annie Augustynowicz i jej zespołowi pozostaje wierzyć, że jej ostatni „dyrektorski" spektakl będzie zarazem otwarciem Teatru Współczesnego na nowy, równie udany czas i niejedną jeszcze taką premierę.

ADL

Zawartość dostępna dla czytelników eKuriera
Pozostało jeszcze 80% treści

Pełna treść artykułu dostępna po zakupie
eKuriera
z dnia 29-12-2021



Image
Fot. Piotr NYKOWSKI
Image
Augustynowicz – wraz z całym zespołem artystycznym (oklaski dla aktorów!) – po mistrzowsku „orkiestruje” tekst oraz wszystkie działania sceniczne. Fot. Piotr NYKOWSKI
Image
Fot. Piotr NYKOWSKI
Image
Fot. Piotr NYKOWSKI
Image
Fot. Piotr NYKOWSKI
Image
Fot. Piotr NYKOWSKI
Image
Fot. Piotr NYKOWSKI